Niedawno miałam okazję znów przeczytać książkę Kinga, pisaną pod pseudonimem. Tym razem jesteśmy świadkami wydarzenia zwanego Wielkim Marszem. Podobnie jak Uciekinier, jest to rozrywka fundowana mieszkańcom Stanów, w której główną atrakcją jest śmierć jej uczestników. Jest organizowany co roku i zgłaszają się do niego młodzi chłopcy. Oprócz 100 członków marszu, jest jeszcze wielu rezerwowych. Chętnych nie brakuje, jednak dopiero gdy nie ma już drogi odwrotu, w większości uświadamiają sobie w pełni, czym to się skończy dla 99 z nich.
W tej właśnie chwili jesteśmy zajęci umieraniem.
W czasie marszu poznajemy bliżej niektórych jego uczestników oraz ich historię, jednak na końcu i tak każdy zostaje tylko numerkiem i nazwiskiem na liście ofiar. Głównym bohaterem jest Ray Garraty, młodzieniec, który zostawił w domu swoją matkę i dziewczynę. Czy będzie miał okazję jeszcze się z nimi zobaczyć?
Liczę palce u nóg (...). To bajeczne towarzystwo, bo zawsze wychodzi na to, że jest ich tyle samo.
Książka budzi we mnie mieszane uczucia. Jest w niej dużo śmierci, przemyśleń Garraty'ego, chwilami nawet zabawne momenty, wywołujące uśmiech na twarzy. Zakończenie zaś jest otwarte i przyznam szczerze, że sama mam wątpliwości, co do tego, jak zakończyła się ta książka (choć mam kilka teorii). Autor zostawia nam miejsce na przemyślenia. Niemniej jednak serdecznie polecam wszystkim.
♦♦♦♦♦♦♦
Autor: Stephen King jako Richard Bachman
Tytuł: Wielki
Marsz (Oryg. The Long Walk)
Rok pierwszego wydania:
1979
Wydawnictwo: Prószyński
i S-ka
Liczba stron: 244
Moja ocena: 6+/7
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielisz się swoją myślą, jeśli już tu trafiłeś :)